Wilk zawył wraz z wiatrem.
Ciężkie, leniwe kroki, powłóczenie stopami po zmarzniętej glebie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zdjąłem z nich buty. Kiedy ostatni raz obciąłem paznokcie. Kiedy ostatni raz zjadłem coś innego, niż suchy makaron z zupek chińskich, bo na ciepły posiłek nie miałem co liczyć.
To, co robiłem, nie było już ludzkie. Było wręcz nadnaturalne, ponad możliwości człowieka o zdrowym rozsądku. Ponad możliwości Jego, który spał już od miesiąca, gdzieś tam, daleko, za mną. W spokoju i ciszy, z burzą nad sobą, z uśmiechem na twarzy i ze skostniałymi, szczupłymi palcami pianisty.
Ja brnąłem jak głupi. Zamiast zostać przy nim, ułożyć się ciasno, ciało przy ciele. Zamiast tego, jak ostatni tyran odebrałem mu okrycie, otuliłem się w kolejne warstwy ubrań i ruszyłem dalej, z beznadziejną nadzieją, że w końcu się uda, że znajdę coś, co mnie uratuje, że będzie ktoś.
Że wcale nie jestem na tym świecie całkiem sam. Pogrążony w ciemnościach i mrozie.
Najbardziej chyba mnie zaskakiwał fakt, że jeszcze sam nie zakończyłem żywota, że nie użyłem noża motylkowego, że nie pozwoliłem, by gęsta, gorąca farba roztopiła odrobinę chłodnego puchu.
Poprawiłem komin, który opatulał wychudzoną twarz. Nie musiałem się widzieć, żeby wiedzieć, ile kilogramów już straciłem, jak bardzo mróz zdążył mnie już wyniszczyć. Kaszlnąłem, zatarłem dłonie, postawiłem kolejny krok, ostatni na wydmie, tak wysokiej, tak potężnej. Wspinałem się na nią długo, za długo, ale... Ale uważałem, że nie jest tu bez powodu.
W filmach za każdą taką górą znajdowała się oaza, miejsce ukojenia, chwila spokoju. Ciepło. Rodzina. Szczęście i koniec udręk.
Może tak będzie i tym razem.
Było. Było, cholera jasna było, a ja ryczałem jak dziecko, gdy dostrzegłem potężną kopułę, igloo, moją przystań, gdzie mogłem odetchnąć ze spokojem. Płakałem, najzwyczajniej w świecie, by rzucić się biegiem do budynku, by zacząć walić w nią pięściami, by krzyczeć, błagać o pomoc, resztkami sił, bo gardło odmawiało posłuszeństwa od zimna i zastoju. Bo nie mówiłem, odkąd on odszedł, bo milczałem, bo zaciskałem nerwowo szczęki, bo mróz skuł moją krtań.
Białe futro zjednało się z puchem. Wiatr ucichł wraz z nim.
<Ktokolwiek? Ładnie proszę?>
Menu
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz